PM wspominają: Przystanek Woodstock 2017

/
0 Comments
Przystanek Woodstock 2017, relacja, wspomnienia, Podróże Muzyczne




PM wspominają: Przystanek Woodstock 2017



Północ. Niewielka stacja PKP Laskowice Pomorskie. Komunikat mniej więcej takiej treści: "Pociąg PKP relacji Gdynia Główna - xxx przez Bydgoszcz i inne miejscowości opóźniony o 70 minut". Zbladłem. Cały plan dojazdu na Przystanek Woodstock legł w gruzach. Z siostrą gorączkowo szukamy kół ratunkowych. Z opałów wyciągają nas koleżanki do których mieliśmy dołączyć w Bydgoszczy i tam wsiąść w woodstockowy pociąg. Szybko zorientowały się, że możemy spóźnionym pociągiem pojechać do Poznania i tam jesteśmy w stanie dogonić woodstockowy skład. Mamy zapas dwóch godzin. Brzmiało trochę szaleńczo, ale nic innego nam nie pozostało... Czekamy... Z każdą kolejną minutą zapas czasu nieubłaganie się kurczył, a pociągu jak nie ma tak nie ma. Zrywa się wichura. Zacina deszcz. Istny pogodowy kataklizm. Uciekamy do podziemnego przejścia. 100 minut opóźnienia. Tracę nadzieję. Jest! Wpadamy! Konduktor wyrozumiały i uprzejmy - nie musimy dopłacać do przejazdu. Z ulgą siadamy. Niestety, po drodze kolejne przymusowe zatrzymanie spowodowane wyładowaniami w atmosferze. Już wiem, że do Poznania dotrzemy na styki. W stolicy Wielkopolski wysiadłem już bez przekonania, nie wierzyłem, że się uda... A jednak! Woodstockowy pociąg ma 5 minut opóźnienia. Szalony bieg i wpadamy do pierwszego lepszego wagonu. Woodstockowicze witają nas mocnym alkoholem. Drzwi się zatrzaskują. Jesteśmy! Już tylko dwie godzin do celu. By było ciekawiej. Po godzinie drogi wpadły na nas wspominane wyżej dziewczyny, które uratowały nas z opresji! Przypadki rządzą światem.

Wysiadając w Kostrzynie miałem w sobie nadzieję, że najgorsza przygoda za nami. Nic bardziej mylnego! To był dopiero początek wierzchołka przeróżnych mało pozytywnych, niefortunnych przygód. Nie oznacza to, że zabrakło pozytywnych akcentów. Takowe miały miejsce, niemniej tegoroczny Przystanek był szalenie męczący, a momentami frustrujący. Dzielę więc relację na te negatywne i pozytywne odsłony.

Zacznijmy od tych NIEPRZYJEMNYCH wspomnień.

Rozbijanie obozu. Znalezienie świetnego miejsca na rozbicie namiotu to nie taka prosta sprawa. Mimo, iż terenu mamy pod dostatkiem. Ostatnimi czasy problemem stają się jednak zbyt obszernie wydzielane strefy przez samych woodstockowiczów. Sami padliśmy tego ofiarą. Plan był taki. Próbujemy rozbić się mniej więcej w tym samym miejscu co rok wcześniej. Za wzgórzem ASP powitały nas jednak taśmy. Ale zagłębiamy się w ten odgrodzony teren. No i proszę, jest piękna, pusta polanka. Entuzjastycznie zabieramy się za przygotowanie miejscówki. Niestety, szybko zostaliśmy zgaszeni przez starszego jegomościa, który powiedział, żebyśmy poszukali sobie innego miejsca. Twierdził, że przyjechał tu wcześniej i to miejsce dla jego ekipy, która będzie się jeszcze powiększać. Cóż, nie pragnęliśmy konfliktów, więc odpuściliśmy. Naprzeciwko jednak udało się znaleźć nam odpowiedni skrawek, pilnowany przez otumanionego ptaka, który siedział na zrzuconej gałązce i nie reagował na nasze towarzystwo. Prawie jak z horroru. Dobra, nieważne. Rozbiliśmy się. Jednak chciałbym zauważyć, że ta moda na odgradzanie się troszeczkę koliduje z ideą festiwalu.

Warunki. Podniesiona cena za płatne prysznice. Toi-Toie - cóż, tu trzeba wykazywać się odpowiednim wyczuciem czasowym, by trafić na czystego Toia. Ja swoją strategię mam, ale nie będę zdradzał :D Siostrę dopadł kleszcz, ale służba medyczna szybko się z tym uporała. Nie no, ogólnie warunki są jakie są. Nie można narzekać. Plus szczególnie za to, że w tym roku Lidl czynny przez całą dobę. Dało się przeżyć! Aczkolwiek na pewno pod tym względem to nie jest impreza dla każdego.  Ale paradoksalnie każdy powinien spróbować, szczególnie dla klimatu i ludzi. O tym później.

Pogoda. Nie rozpieszczała. Było co prawda zdecydowanie lepiej niż podczas ubiegłej edycji, kiedy przeżyliśmy istny kataklizm pogodowy, ale piękne, słoneczne momenty na przemian były niszczone załamaniami pogody i deszczem. Przykładowo - przez ulewę musieliśmy zawrócić w drodze na Urbanator i spóźniliśmy się na koncert Wilków. Deszcz dokuczał także podczas koncertu Slaves.

Tłumy. Jeśli nie lubisz przebywać w tłumie ludzi - Woodstock niekoniecznie jest miejscem dla Ciebie. Oczywiście - ludzie są integralną częścią tej imprezy. Na każdym kroku spotkasz niesamowite osoby, masz szansę na nowe przyjaźnie, wspólną zabawę itd. Ale jednak tłum i wszystkie aspekty związane z ogromną masą ludzi, która przewija się przez teren festiwalu - potrafią męczyć. A czasami bywa niebezpiecznie. Tak jak na i po koncercie Hey, który zgromadził chyba największą publiczność. Problemem stały się barierki, które w tym roku po raz pierwszy stanęły wokół terenu Dużej i Małej Sceny. Nie byłem świadkiem, ale podobno było przy wydzielonych wejściach problematycznie i gorąco (ostatniego dnia barierki spod Dużej sceny zresztą zniknęły - uff). Ale to co się działo po koncercie... Plan był taki, by przenieść się jak najszybciej na Małą Sceną na Counterfeit. Przejście między tymi scenami zostało jednak całkowicie zakorkowane przez tłum ludzi. Wyobraźcie sobie, że w pewnym momencie nie mogłem się ruszyć. Wystarczyłby jakiś atak paniki i byłaby tragedia. Na szczęście ludzie starali się to sami jakoś ogarnąć, część pouciekała w las. Po półgodzinnej walce udało się z tego piekła uciec. Nie. Nie dotarliśmy już na Małą Scenę. Byliśmy tak wycieńczeni tą przygodą, iż potrzebowaliśmy odpoczynku. I jeszcze jedna historia związana z tłumem, o której za momencik.

Barierki. Skoro już zostały w poprzednim akapicie przywołane... Powiedzmy to sobie wprost. Kompletny idiotyzm! Rozumiem, że zostały uwarunkowane prawnie. Ale jeśli jest moment kiedy to barierki zaczynają zagrażać, zamiast chronić... No właśnie. Przed czym? Jeśli ktoś chciałby zdetonować bombę w tłumie mógłby to swobodnie zrobić poza obrębem wydzielonych stref pod scenami. Tfu, wypluwam słowa, by nigdy nie doszło do takiej sytuacji. Przybywając na Woodstock nadal nie ma żadnej kontroli plecaków, więc można wnieść wszystko. Wierzę jednak, że służby odpowiednio monitorują wszelkie możliwe zagrożenia, choć wszystkiego nie da się uniknąć. To są jednak hipotezy. Każdy kto się wybiera na Woodstock powinien wiedzieć na co się pisze. Wracając do barierek. Niszczyły swobodę festiwalu i frustrowały. Choćby takie sytuacje, że nawet z najmniejszą nerką ludzie byli odsyłani do specjalnie wyznaczonych dwóch wejść z bagażami na skraju strefy. Paranoja. Na szczęście burmistrz Kostrzyna wydał zgodę, by znieść te bramki ostatniego dnia. Zakaz spożywania alkoholu pod sceną został oparty na umownej zgodzie między Jurkiem a publicznością. I wiecie co? To wystarczyło! Warunek był przestrzegany, a widok osób, które same z siebie skutecznie napominały nieliczne jednostki łamiące zakaz - bezcenny.

Woodstockowe powroty. Sytuacja na Dworcu w Kostrzyniu zawsze okazuje się być piekłem i nerwówką. Specjalnie w tym roku ruszyliśmy na pociąg bezpośrednio po zakończeniu festiwalu, a i tak zastaliśmy tłumy i chaos przy wejściu na perony. Udało się, ale po raz kolejny to była mordercza walka, by przecisnąć się przez tłumy i wsiąść w pociąg.

A teraz występy, które najbardziej rozczarowały bądź z innych powodów sfrustrowały.

The Dead Dasis. Przystanek słynie z tworzenia i zapraszania bardzo ciekawych projektów muzycznych. Rockmani z The Dead Dasis na tyle rok temu zachwycili się imprezą, iż postanowili wrócić, by wraz z Orkiestra Filharmonii Gorzowskiej odegrać kilka rockowych standardów. Słyszałem wiele głosów pozytywnych o tym koncercie, ja sam jednak miałem zupełnie odmienne zdanie. Dla mnie wypadło to strasznie mdło i sztucznie. Niby unosił się nad nami stary duch rocka, ale ja jego obecności za bardzo nie odnotowałem. Miałem wrażenie, że potężna orkiestra na scenie została jednak przytłumiona przez dźwięk gitar i perkusji (tu trzeba oddać, ze perkusista robił świetne show za bębnami). Covery też jakoś nie wzbudzały we mnie odpowiedniego entuzjazmu. Czułem, że próbuję strawić odgrzewany kotlet. Jedyny fajny akcent, to akcja z rozwijaniem ogromnej polskiej flagi. Fajnie było się znaleźć pod tą płachtą.

Mando Diao. Najbardziej oczekiwany przeze mnie koncert tej edycji okazał się największym rozczarowaniem jakie przeżyłem podczas dotychczasowych Podróży Muzycznych. Nie, nie z powodu formy zespołu. Ta była doskonała. Koncert niespodziewanie przerwano. Do końca występu zostały zaledwie trzy piosenki, w tym oczekiwany przez wszystkich przebój "Dance With Somebody" (serio, ileż to razy katowałem ten utwór przed Woodstockiem!). Po ciekawym i zaskakującym secie dj-skim wszystkich członków zespołu, na scenie pojawił się jednak Jurek Owsiak, który oznajmił, że na tym koniec, bo nie idzie się dogadać z managmentem i ekipą zespołu. W pierwszej chwili miałem myśl, że chodzi o problem z obsuwą czasową, która miała miejsce, ale problem okazał się później głębszy. Następnego dnia  obie ekipy nawzajem się oskarżyły o zaistniałą sytuację. Jeśli mam być szczery - nie obchodzi mnie kto tak naprawdę zawinił. To się nie powinno zdarzyć! Powstały w trakcie koncertu jakieś różnice zdań między ekipami. Woodstock jest faktycznie specyficzny jeśli chodzi o realizację koncertów, a ekipa Mando Diao chyba nie była na to przygotowana. Sytuacja była ponoć na tyle napięta, że Owsiak powiedział stop. Nie rozumiem. Kompletnie. Brak z obu stron szacunku dla fanów, którzy czekali na ten koncert, a także przecież dla artystów. Wychodziłem spod sceny totalnie wkurwiony. Przepraszam za mocne słowo, ale nie da się tego określić lżej. Jeśli śledziliście relację na Instastory to zapewne pamiętacie moje oburzenie. Cóż mam więcej powiedzieć. Do dziś czuję to rozczarowanie w sobie i ogromny żal do obu ekip, że tak się potoczyła historia. Trzy piosenki! Naprawdę nie dało się tego normalnie dokończyć?!

Domowe Melodie. O, pewnie teraz jesteście w szoku? Domowe Melodie i złe wspomnienia? Wyjaśniam. Nie chodzi tu o sam w sobie koncert. Ten był absolutnie piękny i właściwie pewnego rodzaju ukoronowaniem kariery (używam tych słów, gdyż obecnie zawiesili działalność) tej niezwykłej i pozytywnie zakręconej formacji. Justyna, Staszek i Kuba udźwignęli ciężar tej ogromnej sceny i zgromadzili rzeszę fanów, którzy chóralnie śpiewali kolejne utwory. Niestety, nie dane mi było móc przeżywać tego koncertu w spokoju. Jedną z wad Woodstocku jest ciągła migracja osób pod sceną na skalę chyba niespotykaną przy innych tego typu wydarzeniach. Przy bardziej intensywnych koncertach, bądź przy mniejszej frekwencji nie jest to aż tak dokuczliwe. Da się do tego przywyknąć. Ale gdy już ktoś rozmyślnie zaczyna Ci przeszkadzać... Taka przykra niespodzianka mnie spotkała. Jakiś koleś, już lekko wstawiony, najpierw stanął za mną i siostrą, bezwolnie zaczął się kłaść na nas obojga. Spokojnie go odepchnąłem i się zaczęło... Niby zrozumiał, ale zaczął mnie zaczepiać. Starałem się nie zwracać uwagi, ale w końcu jednak nie wytrzymałem. W sensie, swój gniew zostawiłem w sobie. Po prostu przemieściłem się. Generalnie było lepiej, niesmak jednak pozostał już do końca występu. Nie pomagały także osoby, które raczej spędzały ten koncert na rozmowach niż słuchaniu muzyki. Wolałbym ten występ wymazać z pamięci. W sumie i tak wiele nie pamiętam.




Żale wyrzucone z siebie. Przejdźmy teraz do MIŁYCH wspomnień.

The Bloody Betroots. Taneczna MIAZGA! Totalnie nie spodziewałem się, że określę ten koncert najlepszym z całego Woodstocku 2018! Szok! Sięgając po młodzieżowy slang: to była diabelnie energiczna sieczka. Elektroniki w takim wydaniu na co dzień nie słucham. Przed Woodstockiem oczywiście przyjrzałem się tej formacji i nie miałem wątpliwości, że będzie fajna zabawa, ale występ swoją energią poraził wszystkich i nie mogłem wyjść z podziwu jak momentalnie przejęli władzę nad publiką. Widziałem dużo pozytywnych komentarzy, gdzie Woodstockowicze nie ukrywali swojego zaskoczenia i zachwytu. Artyści ubrani w charakterystyczne maski Venoma (przeciwnika Spider-Mana) sprawili, że przez niemal półtorej godziny, bez chwili wytchnienia, cały tłum skakał z taką siłą. którą pewnie zarejestrowały urządzenia sejsmiczne w całym kraju. Każdy dźwięk był jak cięcie cebuli przez Magdę Gessler. Szybki i bezlitosny. Wyciskał, no może nie łzy, ale siódme poty jak najbardziej! Oczywiście, można zarzucić, że jest to trochę muza tworzona na jedno kopyto. Tylko, że  jest to cholernie skuteczne na żywo. Wzmacniane jeszcze płynącym szaleństwem ze sceny. Frontman naprawdę skakał jak prawdziwy komiksowy Venom. Perkusja na żywo - genialna. Do tego dochodzi jeszcze wykorzystywanie innych instrumentów oraz syntezatorów na żywo. Takie połączenie bardzo mi odpowiada. Wyskakałem się jeszcze lepiej niż na Martinie Garrixie, a wydawało mi się, że jest to nie do przebicia. A jednak! I nie potrzebowali do tego żadnych fajerwerków, ogni, konfetti, laserów. Czysta muzyka, która obroniła się sama! I to jeszcze jak!

Nothing But Thieves. Pierwsze zetknięcie z Nothing But Thieves na Open'erze w roku 2016 wzbudziło we mnie mieszane uczucia. Single zapowiadające drugi album rozbudziły mój apetyt na znacznie lepszy koncert. Dziś już wiecie, że stałem się ogromnym sympatykiem tej formacji, a Woodstock na pewno był cegiełką w tworzeniu muru zaufania do ich możliwości. Nie było jednak idealnie, gdyż pojawiły się nieoczekiwane problemy. Zagubiony został ich sprzęt przez linię lotniczą, a część chłopaków miała poważne problemy zdrowotne. Dzięki jednak życzliwości polskich zespołów, które użyczyły sprzęt, a także dzięki woodstockowym medykom, udało im się wystąpić na Dużej Scenie. Atmosfera i licznie zgromadzona publiczność to był wyraźny zastrzyk energii, której potrzebowali po tych przygodach. Oczywiście, zabrakło pewnie trochę większego luzu i spokoju, ale naprawdę świetnie sobie poradzili i to był bardzo dobry koncert (ten niesamowity wokal Conora...). Sami wspominają to wydarzenie z radością, co wyraźnie wyrażali w social mediach. Gdybym miał wyróżnić najlepszy moment tego koncertu to było to pierwsze zetknięcie z utworem "Amsterdam" na żywo, który powalił mnie na kolana. Sprawił, że skakałem i zatraciłem się w w nim bez opamiętania! To było genialne zakończenie tego występu! A potem przyszła druga płyta, koncert w Warszawie i dalej znacie historię... :)



Archive. Chyba najbardziej klimatyczny koncert na Dużej Scenie. Grupa, która ma ogromną rzeszę fanów w Polsce. Byłem niezmiernie ciekaw tego spotkania z ich pięknymi kompozycjami na żywo. I było to niezwykle przyjemne doświadczenie, ale przyznaję szczerze, że muszę nieco głębiej sięgnąć do pamięci, by przypomnieć sobie ten występ. I gdy już zanurzę się w pamięci, pierwsze co sobie przypominam to kapitalna, energiczna środkowa część występu. Świetne wykonanie "Bullets", a potem niebywale oczekiwany przeze mnie utwór "Fuck You". Ależ to jest mocna kompozycja, przy której można zedrzeć gardło. Miałem zresztą z tym utworem mały porachunek do wyrównania. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, przeżyłem w tym momencie swoiste katharsis. I jeszcze jeden przepiękny moment. Kultowe u nas "Again" na zakończenie tego występu. Nie była to pełna wersja, ale i tak ciarki na całym ciele. Co sprawia, że jednak umyka mi ten koncert z pamięci. Może brak wokalistki, przez co nie pojawił się w setliście oczekiwany numer "End Of Our Days". Brakowało też ich spersonalizowanej oprawy świetlnej, z której są znani. Tu oczywiście kłania się logistyka i sposób realizacji koncertów przez Przystanek Woodstock. Niemniej, i tak było pięknie, transowo oraz hipnotyzująco.

Slaves. Duet Brytyjczyków, który sprawił, że wyspiarski punk znów w modzie! Opinie o ich występach docierały do mnie entuzjastyczne, więc z niecierpliwością oczekiwałem tego występu. Isaac Holam stojący za skromnym zestawem perkusyjnym oraz Laurie Vincent szarpiący gitarę - duet muzycznych łobuzów, którzy na scenie są nie do poskromienia. To co wyprawiają i jak bawią się wspólnie jest nie do opisania. W pamięci ciągle mam scenę, jak ich techniczny wpadł coś poprawić do takiego tunelu przy krawędzi sceny, a Laurie w zabawny sposób utrudniał mu powrót na backstage. Ich surowy, brudny, zadziorny, wściekły punk nie pozwolił w zgromadzonym pod sceną tłumie tłumić w sobie pokłady energii. Nikt nie zamierzał pozostać gorszym w zabawie od duetu na scenie. Szaleństwo! Co prawda w zabawie przeszkadzała nam nieco w pierwszej części koncertu kapryśna, deszczowa pogoda. Później jednak przebiło się słońce i zostaliśmy uraczeni podwójną tęczą, która dodała paradoksalnie temu koncertowi uroku. Jako jedni z nielicznych dostali szansę aż dwukrotnego wyjścia na scenę (w drugim bisie zagrali cover "Shutdown" Skepty). To pokazuje jak świetnie zostali przyjęci. I nie ma co się dziwić. To koncertowe bestie!

Koncerty polskich artystów. Tu generalnie żaden występ wykonawcy z naszej rodzimej sceny muzycznej mnie nie zawiódł, a jeśli już to zaskoczył na plus. Łąki Łan z rozmachem (i z towarzystwem orkiestry) otworzyli Przystanek Woodstock! Są gwarancją barwnej, wesołej, szalonej zabawy i nie inaczej było na Przystanku! Na niebie piękne słoneczko, na scenie szaleństwo, a na twarzach publiczności gościł uśmiech. Tego samego dnia, ale już w godzinach późno-wieczornych, na scenie świetnie prezentowały się Wilki! Nigdy nie byłem wielkim fanem, a tu naprawdę byłem świadkiem znakomitego, rockowego występu. A to dlatego, iż prezentowany był w zdecydowanej większości materiał z pierwszych dwóch płyt. Pięknie oraz klimatycznie zwłaszcza wypadło, co nie dziwi, "Son Of The Blue Sky". Z późniejszego materiału, w klimat Woodstocku idealnie wpasowała się popularna kompozycja "Urke", która nawet we mnie wyzwoliła wystrzał energii. Niemniej ciepło zostały przyjęte solowe utwory Roberta Gawlińskiego ("O Sobie Samym", "Nie Stało Się Nic"). Nieco skazą na tym występie była wymuszona przez Jurka i publiczność "Baśka", która nijak pasowała do tego koncertu. Publiczność została jednak zaspokojona i odwdzięczyła się chóralnym śpiewem.  Drugiego dnia miał miejsce tryumfalny koncert Hey, którzy powrócili jako laureaci Złotego Bączka. Występ zbiegł się ze świętowaniem 25-lecia istnienia grupy i, jak się później okazało, ich zejściem (oby tylko do czasu) ze sceny. Tym bardziej cieszę się, że mogłem w tym koncercie uczestniczyć. W ich przypadku nigdy nie ma mowy o słabym koncercie. Było wspaniale. Pojawiło się kilka starszych kompozycji, numery obowiązkowe ("Cisza, ja i czas", "Teksański", "Zazdrość"), ale najwięcej (po "Moja i twoja nadzieja") emocji wzbudziła chyba "Arahja" z repertuaru Kultu. Sama Kasia Nosowska nie kryła wzruszenia i głos się jej załamał. Wzruszający i poruszający moment. Woodstock to też szansa dla młodych zespołów. Tu pragnę wyróżnić formację Kolory, czyli kolejną nadzieję polskiego indie-rocka. Na ten zespół zwróciłem uwagę dzięki blogerkom z A&A - Addicted To Music (dziewczyny były obecne pod sceną, pozdrowienia!). Naprawdę był to udany, energiczny występ. Widać, że chłopaki wzorują się mocno na brytyjskich zespołach, ale czy to grzech? Potencjał wyczułem duży i bawiłem się całkiem nieźle.  Dzięki chłopaki za otrzymane debiutanckie EP-ki i trzymam kciuki za dalszy rozwój kariery. Niedawno zresztą ukazał się ich kolejny mini-album "Shine". Polecam!






Inni muzyczni goście z zagranicy? Przyjemny, zabawny występ The Kyle Gass Band, który daje nadzieję, że Kyle namówi Jacka Blacka, by na Woodstock zawitał Tenacious D. Cały Woodstock rozbujał się w rytm oldschoolowych, hip-hopowych brzmień serwowanych przez House Of Pain. Naprawdę wyglądało to kapitalnie. Bardzo dobrze wspominam New Model Army, choć był to występ obserwowany z siedzącej perspektywy. Niczym szczególnym się nie zapisali w mojej pamięci, ale miło było wypoczywać przy dźwiękach tej zasłużonej, brytyjskiej formacji. Elektroniczne The Quemists porwało publiczność do tańca, ale nie mnie. Brakowało mi tej lekkości i żywiołowości co u The Bloody Beetrots. Szanuję jednak hołd oddany Chesterowi poprzez odśpiewanie fragmentu "In The End". Przystanek Woodstock z folk-rockowym przytupem zakończył Frank Turner & The Sleeping Souls (po nim jeszcze tylko tradycyjny finał z uczestnikami warsztatów, który obserwowałem już ze wzgórza ASP). Frank mógłby śmiało rywalizować z Davem Grohlem o miana najsympatyczniejszego frontmana na świecie (no dobra, szanse ma marne xD). Udało mu się nawet zaskoczyć publiczność i zaśpiewać zabawny fragment piosenki w języku polskim. Ogólnie - zrobił wszystko co mógł, by ostatni raz pobudzić publikę do wspólnej zabawy. I ja bawiłem się bardzo dobrze.



Atmosfera. Mimo wszelkich narzekań, które tu się pojawiły, Woodstock nadal zachwyca swoją atmosferą i unikalnością. To nie tylko muzyka, ale też multum wszelakich towarzyszących wydarzeń. Spotkania ze znanymi osobistościami różnych dziedzin w namiocie Akademii Sztuk Pięknych, warsztaty, parada motocyklowa, Runmaggedon, Wioska Kryszny i wiele, wiele innych atrakcji. Woodstock ma ten swój niepowtarzalny klimat i urok.



Mimo wszystko poczułem się już trochę zmęczony i przytłoczony całym tym ogromnym wydarzeniem muzyczno-kulturalno-społecznym. To jest niesamowite doświadczenie, ale czas poszukać nowych doznań. Stąd też dość mocne postawienie by w tym roku wybrać się na konkurencyjny terminowo OFF Festival. Boję się tylko, że Jurek będzie mocno kusił artystami, których zaprosi na tegoroczną edycję. Póki co głosił tylko Lao Che. Zważywszy, że to już końcówka stycznia - brak większej ilości ogłoszeń dziwi (choć w tym sezonie wszyscy dość późno ogłaszają). Zobaczymy jakie wieści  przyniosą nam kolejne tygodnie.  


PS
Pozdrawiam jeszcze serdecznie całą ekipą z obozu namiotowego oraz Bartka i Jakuba, którzy rozpoznali mnie w tym Woodstockowym tłumie! Muzyczny Podróżujący Żółwik dla Was! 👊

PS 2
Jeszcze dodatkowa historia z przymrużeniem oka. Słyszeliście o największej aferze Woodstocku a.d. 2017? Słynny bloger muzyczny został brutalnie popchnięty przez samego Filipa Chajzera! Nie wierzysz? Zobacz --> VIDEO  (od 4:05)

PS 3
I ostatni bonus. Woodstockowa galeria przed Wami:



















































Sylwester Zarębski
PM


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.