Podróże Muzyczne na Open'er Festival 2017 cz.2

/
0 Comments





Open'er Festival 2017

Część 2 




Zapraszam na opis wrażeń z drugiej połowy tego bodaj najważniejszego festiwalu w Polsce! Jeśli Drogi Czytelniku zawędrowałeś w to miejsce, nie przeczytawszy pierwszej części, czym prędzej zachęcam do nadrobienia tego czynu! Kliknij tytuł poniżej!



Nadrobione? To przechodzimy do wspomnień z dwóch ostatnich dni. 




 Dzień 3


Poprzeczka wymagań przez koncerty Foo Fighters, Radiohead, The Kills, czy Royal Blood została zawieszona bardzo wysoko. Nie będę ukrywał, że nie została już ona przeskoczona. Nie oznacza to jednak, iż zabrakło bardzo dobrych koncertów. W całości zawiodła za to pogoda. Do tej pory utrzymywała się w ryzach, ale od połowy imprezy rozpadało się na dobre. Na szczęście nie były to ulewy. Kalosze mogły spokojnie pozostać nietknięte w plecaku.

W piątek planowałem wybrać się ponownie do miasta odwiedzić Open Stage. Szczególnie chciałem poznać się z twórczością grupy Sztokholm i New People. Niestety, zrezygnowałem z tego zamysłu. Powody? Raz - wspomniana pogoda. Dwa - kryzysowe zmęczenie, które zdeterminowało mi specyficzny odbiór piątkowych koncertów. Poprzednie dwa dni naszpikowane mocnymi koncertami po prostu wyssały ze mnie energię. Podszedłem więc do planów na ten dzień bez większej spiny. Bez postanowień, że koniecznie muszę być pod sceną na konkretnym koncercie. Wyjątek stanowiły tylko panie z Warpaint, ale o nich później.

Na sam początek - wizyta w Alter Stage. Na scenie polski artysta Majlo (Maciej Milewski). Ze sceny płynie lekka, przyjemna, folkowa muzyka, której nie obce też elektroniczne dodatki. Brzmienie, które zawsze idealnie pasuje na festiwalowe popołudnie. Można sobie usiąść i chłonąć dźwięki. A przysłuchując się poczynaniom Majlo, ciągle miałem w głowie myśl, że oto występuje przed nami polski Bon Iver (kiedyś tak porównywałem Fismolla na początku jego kariery). Rzecz jasna, bardziej ten Bon Iver ze swoich poprzednich płyt, choć Majlo też nie boi się eksperymentować. Oczywiście, to porównanie pewnie jest nieco na wyrost, ale stylistycznie panowie obracają się w podobnych klimatach. Zabrakło mi jakiegoś utworu, momentu, który zostałby ze mną na dłużej, ale to artysta bardzo intrygujący i ma w sobie potencjał.




Udajemy się następnie na szumnie zapowiadany koncert The Dumplings z udziałem orkiestry symfonicznej. Orkiestra nie była za liczna, raczej powiedziałbym, że to był bardziej mały dodatek do deseru. Ale to wystarczyło, by dodać nieco głębi utworom Kuby i Justyny. To moje pierwsze spotkanie z tym popularnym duetem i... Coś tego dnia mi nie zagrało. Nie czułem przypływu żadnych emocji. Niby wszystko pięknie grało, głos Justyny jak zawsze przepiękny, ale nie potrafiłem się wkręcić w ten występ. Szybka decyzja i zaczynamy uciekać od dźwięków The Dumplings, gdyż na Tent Stage koncert rozpoczyna...


 

Daria Zawiałow


To moje drugie w tym roku spotkanie z Darią. Po naprawdę udanym koncercie na Orange Warsaw Festival, wiedziałem, że warto zameldować się w Tent Stage (zresztą obiecaliśmy to nawet Darii). I nie zawiodłem się. Lekko spóźnieni, ale spokojnie udało nam się dostać niemal pod samą scenę. I od razu poczułem się znacznie lepiej. Energia, która roznosiła Darię na scenie skutecznie zachęcała do zabawy. Scena jest przeznaczona tej charyzmatycznej dziewczynie obdarzonej kapitalnym, mocnym wokalem. Dodając do tego świetny band wokół niej, czego chcieć więcej. Koncert właściwie konstrukcyjnie niewiele różnił się od tego z Warszawy. Niespodzianką było pojawienie się gościa. I to jakiego! W utworze Miłostki Darię wokalnie wsparł Krzysztof Zalewski. Świetne wykonanie! Sam występ chyba lepszy od tego z Warszawy, na co wpływ mogła mieć otoczka Tent Stage, która zawsze dodaje koncertom odpowiedniego klimatu. Wybawiłem się bardzo dobrze i ciągle mam ochotę na więcej. Z Darią widzę się ponowie na jesiennej trasie w Toruniu.





Ralph Kaminski

W momencie gdy piszę te słowa, jestem po dwóch festiwalowych koncertach Ralpha. Ten z Open'era widziałem tylko w połowie, drugi na Soundrive w całości, pozwólcie więc, że to w relacji z tego drugiego festiwalu rozpiszę się znacznie szerzej o emocjonalnych wrażeniach. Teraz krótko i treściwie. "Morze" jest świetnym albumem, który niebywale zyskuje na żywo. A to zasługa Ralpha i jego osobowości oraz scenicznej charyzmy. Nie można mu odmówić pozytywnego podejścia do życia i tę radość było widać na scenie. Chociaż jego muzyka nie zawsze przecież jest tak wesoła. Często zmusza do melancholijnej refleksji w takich utworach jak wzruszający Jan, Los, przepiękne I Znów wykonane z wokalnym wsparciem Agy Bigaj. Nie brakuje jednak chwil radosnych uniesień, kiedy to Ralph potrafi w swoim stylu zatańczyć na scenie, a nawet wyskoczyć do publiczności. Tak właśnie wyglądał finał tego koncertu, gdy zabrzmiało Meybick Song oraz Light. Nie byłoby takiego efektu entuzjazmu z mojej strony, gdyby nie świetny zespół, który towarzyszy Ralphowi na scenie i wspiera go zarówno instrumentalnie jak i wokalnie. Jak sam ich określa - My Best Band In The World. To naprawdę konglomerat utalentowanych osób. Doceniam szczególnie świetną sekcję smyczkową, perkusistkę i wspomnianą Agę, która nie tylko udzielała się wokalnie, ale przede wszystkim zasiadała przed pianinem. Zresztą, wszyscy byli wspaniali. Bez dwóch zdań - piękny koncert, aczkolwiek w pełni ten projekt doceniłem dwa miesiące później, ale o tym opowiem w swoim czasie.





Prophets Of Rage


Rozpadało się bardzo dotkliwe i na tyle nieprzyjemnie, iż nieodzownie musiałem zarzucić na siebie płaszcz przeciwdeszczowy. Ba, przez krótki moment nawet rozważałem całkowitą rezygnację z PoR i schronić się pod Alter. Na szczęście ten pomysł szybko upadł w mej głowie i z naszą małą ekipą dotarliśmy pod Main Stage, gdzie PoR już mocno rozgrzewali publikę. Pomysł, by w tym momencie wbić pod samą scenę odpuściłem i na spokojnie bawiliśmy w drugiej strefie. Niewątpliwie miało to wpływ na mój odbiór tego koncertu. Gdybym znalazł się w odwrotnej sytuacji, to prawdopodobnie pisałbym w tej chwili o jednym z najlepszych koncertów tej edycji. Z daleka obserwowałem, iż pod sceną ludzie pogowali nie gorzej niż podczas Royal Blood. Do mnie docierał ułamek tej energii, ale na tyle wyczuwalny, iż ciągle się bujałem i skakałem do tej wybuchowej mieszanki hip-hopu i rocka. Jeśli ktoś jeszcze miał (a sam lekko miałem) wątpliwości, czy ta supergrupa złożona z członków Rage Agains The Machine zasilonych przez B-Reala (Cypres Hill), Chucka D (Public Enemy) i DJ-a Lorda ma sens istnienia i czy, przede wszystkim, na żywo dają radę, to ten występ je szybko rozwiał. To była moc. Czy mogło jednak być inaczej? Na scenie przecież widzieliśmy prawdziwych wyjadaczy, a nawet można się pokusić o słowo legendy. Szczególnie miło było zobaczyć w akcji Toma Morello i jego gitarowe solówki. Cały skład nadaje na tych samych falach, widać, iż świetnie się ze sobą czują i nie poprzestaną na odgrywaniu przebojów swoich poprzednich formacji, choć w Gdyni z ich nowych utworów usłyszeliśmy tylko Unfuck The World. Tu można polemizować, czy nie za szybko do nas przyjechali. Może lepiej byłoby ich zaprosić po wydaniu płyty? Z drugiej strony niecodziennie zdarza się usłyszeć tyle utworów RATM wymieszanych z hiphopową klasyką. Pozostaje wierzyć, że z własnym materiałem jeszcze do nas zawitają. Bardzo dobry koncert, ale nie zostałem do końca (lekko żałuję przegapienia coveru Like A Stone i Killing In The Name, no ale trudno). Dziewczyny z naszej ekipy kierowały się na koncert Brodki, a ja postanowiłem z ctrl pattt sprawdzić jak na Alter Stage prezentuje się...





JMSN


I tym samym pogodziłem moje rozerwane serce. Naprawdę. Organizatorzy umieszczeniem PoR i JMSN niemal w tym samym czasie totalnie mnie załamali. Stąd taki trudny wybór, ale wiecie co? Nie żałuję! Muzę tego amerykańskiego singer-songwritera odkryłem i niemal od razu pokochałem, tuż po tym jak został ogłoszony przez organizatorów. Jedno z najmilszych zaskoczeń tegorocznego line-upu. Był po prostu świetny! Na scenie wygląda na buntownika, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Jego wokal jest niezwykle ciepły, a przy tym na scenie zachowuje się niezwykle charyzmatycznie i swobodnie. Jego połączenie R&B z soulem rozbujało i rozgrzało moje ciało. Tego zresztą potrzebowałem. Można żałować, że Christianowi Berishajowi towarzyszyło tylko dwóch muzyków (perkusja i bas), a dodatkowe dźwięki puszczane były z taśmy. Nie przeszkodziło to jednak, by porwać dość licznie (pewnie przez pogodę) zgromadzoną publiczność. Szczególnie miło zapamiętałem ostatni wykon Bout It, którym zaangażował tłum do wspólnego śpiewu. Pięknie było!





Kolejny nasz cel z Patrykiem to Stonkatank, ale korzystając jeszcze z chwilki czasu, postanowiliśmy błyskawicznie zajrzeć pod Tent Stage, gdzie trwał koncert Brodki. Wchodziliśmy pod namiot w piękny rytm K.O. z "Grandy".  Trudno wypowiadać się mi o całości, gdyż ostatecznie zostaliśmy na dwóch-trzech kawałkach (w tym świetne Horses). Ogromna frekwencja, zachwycająca scenografia, niezawodna Monika. Głosy po tym koncercie były jednoznaczne. Brodka zaprezentowała światowy poziom. I jestem skłonny tym komentarzom wierzyć. 

Czas nas jednak goni i szybkim biegiem, mijając tłumy na głównej alei, kierujemy się w stronę niewielkiej Firestone Stage, gdzie już za momencik zaczynają...



Stonkatank


Docieramy niemal w punkt rozpoczęcia koncertu przez młody polski elektroniczno-rockowy duet sformowany przez Borysa i Łukasza "Bolo" Tomczaka. Duet, który tak nas zaskoczył i zachwycił podczas zeszłorocznego Soundrive Festival. Po tamtym koncercie, w rozmowie z Borysem, wspominałem, że widzę ich na Open'erze. I stało się! Co prawda, miałem na myśli Alter Stage, a nie scenę młodych talentów (zresztą, bardzo dziwnie skonstruowaną), ale jeśli ich kariera potoczy się właściwymi torami, to na pewno dostaną kolejną okazję od organizatorów do zaprezentowania swoich ogromnych możliwości. Posiadają wszystko, by móc porywać tłumy! Wystarczy dać im szansę! Ich połączenie rocka (Bolo na bębnach to prawdziwe zwierzę) i świetnej elektroniki (Borys) daje niesamowity efekt. Ich muzyka ponownie zawładnęła całym moim ciałem i wspaniale mi się tańczyło pod sceną! Było znakomicie i The Weeknd, który w tle zaczynał swój koncert, mógłby właściwie pakować walizki. Dłuższą chwilkę po koncercie czekaliśmy, by zamienić parę słów z chłopakami, zrobić wspólną fotę, a nawet otrzymaliśmy pierwsze egzemplarze ich oryginalnego pendrive'a - Totemu z debiutanckim materiałem. Cieszyliśmy się z tego jak dzieci, ale... Śmieszna sprawa z tym wyszła po Open'erze. Okazało się, że nie na tyle z nas tacy sławni blogerzy, by otrzymywać o tak takie prezenty. W pełni to zrozumiałe. Nie będę wdawał się w szczegóły. Poprzestańmy na tym, iż wszystko zostało super wyjaśnione, a Totem pięknie prezentuje się na półce, a jeszcze lepiej brzmi! Mam nadzieję, że chłopakom uda się w końcu zorganizować trasę klubową. Jeśli tak, to koniecznie musicie ich gdzieś złapać! Zabawa gwarantowana! 



fot. ctrl pattt


Tak ja wspominałem, scenę główną przejął już we władanie The Weeknd. Trafiliśmy gdzieś na drugą połowę występu i przyglądaliśmy się jego poczynaniom już zza środkowych telebimów. Trudno więc oceniać mi ten koncert. Na pewno imponująca była scenografia. Ja lekko się gibałem, ale porównując to z tym co się ze mną działo podczas koncertu Stonkatank... Eee, nie ma nawet co porównywać. Nie ukrywam, iż myślami już byłem przy koncercie Warpaint i niecierpliwie odliczałem minuty. Ostatecznie odpuściliśmy finałowe akcenty jakie zaprezentował The Weeknd, a na koniec zostawił swoje największe hity. Fajerwerki słyszeliśmy już z Tent Stage. Z perspektywy czasu, myślę, iż mój pośpiech, by zająć dogodne miejsce na koncercie Warpaint był niepotrzebny. Ale też przecież wiele nie straciłem. Wszakże The Weeknd to jednak nie moja bajka. Może lepszym wyborem w tamtym momencie byłby koncert Hańby? Rzut okiem na Alter Stage wystarczył, by stwierdzić, że działo się tam wiele dobrego. Trudno. Wszystko jednak wynagrodziły piękne, utalentowane kobiety z...

 

Warpaint


Są zespoły, które na festiwalach idealnie pasują tylko do tego typu namiotowych scen. Formacja Warpaint niewątpliwe należy do tej grupy. Żeński kwartet ze Stanów Zjednoczonych uwodził niezwykle klimatyczną, momentami hipnotyczną muzą. Muzą, w której nie brakowało jednak odpowiedniej, scenicznej, rockowej energii. Amerykanki spowodowały, iż z każdą kolejną minutą coraz bardziej się zatracałem. To było jak upadanie w przepaść bez dna. Dały popis swoich instrumentalnych i wokalnych umiejętności. Czuć tu było fenomenalne zgranie i chemię między nimi. Pozwalały sobie nawet na małe, nieoczekiwane improwizacje. W rezultacie usłyszeliśmy nawet krótki fragment coveru YAH Kendricka Lamara. Studyjne wersje nabierają na żywo zupełnie innej głębi. Ba, brzmią chyba nawet lepiej. Wszytko tu ze sobą pasowało. Nie było żadnego niepasującego puzzla. Nawiązały również świetny kontakt z publicznością. Nie zabrakło wyjść do fanów, a Stella Mozgwa zza perkusji co jakiś czas wtrącała coś po polsku. A jakby plusów mało, to dodajmy, iż zagrały bardzo długi set. Godzina trzydzieści minut to naprawdę więcej niż przyzwoicie, jak na warunki festiwalowe. Najlepsze momenty? Setlista ogólnie bardzo przekrojowa. Świetny był początek. Heads Up, Undertown, Krimson - idealne wprowadzenie w ich muzyczny świat! Potem nieco mi się wszystko zatarło. To nie jest jednak żaden negatywny zarzut. Najmocniej w pamięci zapadła jednak końcówka. Genialne, melancholijne Love Is To Die, a potem zmiana tempa i najbardziej przebojowy utwór z ich repertuaru - New Song! Publiczność została poderwana do tańców i wyskoków! Cóż za piękne ożywienie całego występu. Dla mnie to był jeden z najlepszych momentów tej edycji Open'era! Dość powiedzieć, iż po powrocie do domu, ten kawałek to był mój pierwszy wybór po odpaleniu YouTube'a. I tak właściwie miłość do tego utworu po koncercie trwa do dziś. Dziewczyny wygrały dla mnie ten trzeci open'erowy dzień!  




 

Moderat


Długi set Warpaint spowodował, iż zdążyliśmy dopiero na drugą połowę koncertu elektronicznej grupy Moderat. Obserwowaliśmy ten występ z oddali, w pełni delektując się idealnym połączeniem klimatycznej, stonowanej elektroniki z genialnymi wizualizacjami. Wyglądało to obłędnie i robiło wrażenie. To jeden z tych typów zespołów elektronicznych, przy których nie ma okazji do potańczenia, ale za to każdy detal powoduje zachwyt. Ukoronowaniem tego występu było zagrane na koniec popularne Bad Kindgom. Być może moje zdolności percepcyjne nie funkcjonowały już prawidłowo (opadałem lekko z sił), ale podobało mi się. Koncert nabrał też zupełnie innego wymiaru, gdyż formacja niedawno ogłosiła zawieszenie działalności pod tym szyldem.



 

Odpowiedni klimat podtrzymał w Tent Stage duet Kiasmos, czyli islandzki ambient okraszony transową elektroniką. Po całym dniu zabawy, taka forma muzyczna jest bardzo pożądana. Kiasmos ze swojego zadania wywiązali się bezbłędnie. Kunsztowny występ, który wprowadzał w hipnozę. Dla jednej części osób znakomita muzyka do odpoczynku, dla drugiej okazja do transowych tańców pod sceną. Ładnie to wszystko wyglądało i brzmiało.

Pod koniec występu dostaliśmy jednak niepokojącego sms-a, iż namiot Edyty nieco się "rozpadł". Próba dostania się pod Beat Stage nie powiodła się sukcesem,  skierowaliśmy się więc już ku polu namiotowemu. Brak śledzi okazał się jednak problemem - tropik zwiało (a wiało, wiaaało). Na szczęście przez ten okres nie padało, więc namiot w środku suchy. Naprawiliśmy powstałą szkodę, a przy okazji z Patrykiem przetestowaliśmy instagramową relację na żywo. Z całkiem niezłym skutkiem jak na tak późno/wczesną porę (pozdrowienia dla Justyny i Kai). Po upewnieniu się, że namiot siostry przetrwa kolejne godziny, otwieram własny, a tam... mała powódź. No nieee! Czas już zakupić nowy namiot! Nie było jednak tragedii. Nic nie przemokło, udało się przeżyć! Uff, długi dzień za nami! 




Dzień 4


Samopoczucie. To słowo klucz dla tego dnia. Poczułem przypływ energii i złapałem tego dnia fajny flow, a kolejne koncerty tylko dodawały entuzjazmu. No, może oprócz tegorocznego zamknięcia głównej sceny. Ale o tym później. Plan na moje ostatnie festiwalowe przedpołudnie obejmował przede wszystkim obecność w teatrze! Co prawda nie jestem wielbicielem tej odmiany sztuki, ale paradoksalnie tym bardziej trudno było mi się oprzeć pokusie skorzystania z tej aktywności. Zwłaszcza, iż organizatorzy wyciągnęli odpowiednie wnioski po poprzedniej edycji i powrócili do stanu, w którym przedstawienia odbywają się przed rozpoczęciem pierwszych koncertów oraz w specjalnie zbudowanych namiotach przed głównymi festiwalowymi bramkami. Z trzech opcji wybraliśmy z siostrą spektakl "Henrietta Lack", który najkorzystniej odpowiadał pod względem czasowym. Oczywiście sugerowałem się też tematem, który wydawał mi się niezwykle intrygujący. Henrietta Lacks to postać z historią niezwykle kontrowersyjną, wzbudzającą do poważnych przemyśleń moralnych i etycznych. Nie będę tu zdradzał szczegółów, wierzę, że sami zapoznacie się z jej biografią. Spodobała mi się ta teatralna interpretacja tej dramatycznej historii, choć miałem wrażenie, iż nie mamy do czynienia ze sztuką wybitną. Niemniej, to bardzo ciekawe doświadczenie i chwila wytchnienia od festiwalowej atmosfery. Po raz kolejny było warto. 

W towarzystwie Edyty i Koncertowego Patryka przekroczyliśmy festiwalowe bramki tuż po 15-tej. Deszcz nie miał zamiaru tego dnia ustąpić. Edyta postanowiła zobaczyć na Main Stage Krzyśka Zalewskiego. Z Patrykiem obraliśmy inny kierunek. Zamówiliśmy obiad i udaliśmy się na konsumpcję pod namiot Alter Stage. A tam już w tle zaczynał przygrywać kalifornijski, młody zespół... 


The Shelters 


Dobiegająca muzyka ze sceny w wykonaniu czwórki chłopaków wabiła mnie swoją gitarową lekkością  i skocznością. Czułem, że trzeba koniecznie wbić pod scenę i zrzucić szybko nabyte kalorie. Dotarcie pod barierki nie było zadaniem trudnym. A tam... Zostaliśmy natychmiastowo porwani do zabawy! Co prawda, publiczność chyba lepiej wspólnie bawiła się po przeciwnej stronie, ale wraz z Patrykiem dzielnie staraliśmy się nie odstawać i swoją postawą pokazać zespołowi, że grają znakomicie. Czas chyba już ich przedstawić. The Shelters w swojej twórczości odwołują się do lat 60. i ich brzmienie przypomina zespoły The Kinks, The Byrds, czy nawet The Beatles. A za produkcję ich debiutu odpowiedzialność wziął sam Tom Petty. Nie ma mowy jednak tu o typowym retro graniu. Aranżacje podszyte są współczesną formą. Do tego dochodzą świetne melodie, miłe dla ucha gitarki, lekkie przestery, dobre linie wokalne. Słowem, wszystko brzmi należycie dobrze! Czuję jednak, iż na żywo posiadają jeszcze pewną rezerwę jakościową, ale małe braki nadrabiają w pełni charyzmą i zaangażowaniem. Ich sceniczna energia udzielała się publiczności zgromadzonej pod sceną. Co więcej, chyba udało im się nawet tym występem zbudować mały fanbase w Polsce. Bardzo ostrożnie, ale ich występ porównałbym do koncertu Royal Blood z 2014 roku. Bez dwóch zdań, siła rażenia była przy The Shelters sto razy mniejsza, ale te występy łączy jeden fakt. Oba zespoły w momencie ogłoszenia nie były szerszej publiczności znane. I podobnie jak Royal Blood, Kalifornijczycy porwali publikę zupełnie z zaskoczenia. Ja oczywiście wcześniej zapoznałem się z ich twórczością, czułem, że to może być przyjemny koncert, ale na żywo okazało się, że jest wręcz rewelacyjnie. Okej, może mają nieco mniejsze szanse by odnieść taki sukces jak Ben i Mike, ale warto tym chłopakom dać szansę. Dla mnie to było idealne otwarcie dnia, pojawił się szeroki uśmiech na twarzy i znaczący przypływ dobrej energii. 





Korzystając z chwili czasu do koncertu Georga Ezry, postanowiłem w następnej kolejności na 10-15 minut wpaść pod Tent Stage i zobaczyć jak radzi sobie Julia Pietrucha. I jakież to było piękne. Strasznie żałuję, że nie mogłem dać więcej czasu i ten koncert raczej słuchałem niż przeżywałem tak jakbym sobie tego życzył. Julia pięknie prezentował się na scenie ze swoim ukulele. Fajny zespół wokół niej i muzyka wprost idealna na te festiwalowe popołudnie. Nabrałem ochoty na zdecydowanie więcej i mam nadzieję, że gdzieś uda mi się dorwać Julię z pełnym koncertem. Czas niestety mnie wyganiał pod Main Stage, gdzie już za momencik... 


George Ezra 


Przyznaję się szczerze, że przez długi okres kompletnie nie rozumiałem jego fenomenu. Ot jakiś chłopak grywa sobie z gitarą na wielu festiwalach z piosenkami, które trudno mi było uznać za porywające. Jego muzyka wydawała mi się prostolinijna i mało wyróżniająca się na tle konkurencji. Z jakiegoś jednak względu udało mu się zaskarbić cało morze fanów w Wielkiej Brytanii i nie tylko tam. Widmo jego koncertu na Open'erze zmusiło mnie do ponownego zagłębienia się w jego debiutancki album, a przede wszystkim spojrzenia na występy live. Przełomem okazał się stream z jego występu na tegorocznej edycji Glastonbury. Wtedy pojawiła się pierwsza myśl, że to może być jednak przyjemne doświadczenie, a jego muza wcale taka zła nie jest. I było bardzo przyjemnie, a także radośnie, mimo uciążliwego deszczu. Nie zostałem co prawda powalony na kolana, ale Ezra skutecznie potrafi zarazić swoim pozytywnym podejściem i uśmiechem ze sceny. Doskonale teraz rozumiem, dlaczego jest tak pożądany przez promotorów festiwali. Idealna muzyka na takie popołudniowe sloty. Jego utwory chwyciły mnie na żywo i w pełni poddałem się tym gitarowym kompozycjom. Świetne, energiczne otwarcie kawałkiem Cassy O', a potem pierwszy utwór z dopiero nadchodzącej drugiej płyty tego brytyjskiego wokalisty - Get Away. Tu bardzo mocno swoją obecność zaznaczyła fajna sekcja dęta, która od tego roku towarzyszy Georgowi. Przyklaskuje tej decyzji poszerzenia swojego koncertowego zespołu, gdyż naprawdę pogłębiło to brzmienie jego utworów, zwłaszcza tych nowych. A trzeba przyznać, że dostaliśmy całkiem niezłą porcję przedpremierowych utworów. I w dodatku brzmią one fantastycznie! Zakochałem się w niezwykle uroczym utworze Pretty Shining People, w nastrojowy klimat wprowadził nas Ezra przy Hold My Girl, by potem zaskoczyć pozytywną energią przy singlowym Don't Matter Now, a do klaskania zachęcał skutecznie w utworze All My Love. Tak - nowy materiał zdał egzamin. W moim odczuciu wybrzmiał chyba nawet lepiej niż utwory z debiutu, choć to one oczywiście najbardziej ekscytowały publiczność i liczne fanki pod sceną. Nie zabrakło więc takich utworów jak Barcelona, Blame It on Me, Did You Hear the Rain? (za którego obecność Ezra przepraszał, aczkolwiek dla mnie utwory o deszczu w deszczu są zawsze mile widziane) i na koniec oczywiście chóralnie odśpiewany Budapest, czyli utwór, który spopularyzował Ezrę. Było bardzo przyjemnie, George przez cały czas serdecznie się uśmiechał, ludzie pod sceną wyglądali na zadowolonych i ogółem panowała miła atmosfera. Może nie był to koncert godny szczególnego zapamiętania, ale na pewno nie był zły. I tylko brakowało słoneczka.






Co dalej? Mimo, iż fanem rapu nie jestem, ciągnęło mnie w stronę Tent Stage, gdzie grał O.S.T.R. Nawet nie zrobiłem przystanku pod Alterem, gdzie występował Buslav, ale tylko dlatego, iż widziałem go już wcześniej. Podobno wypadł na Open'erze rewelacyjnie. A za O.S.T.R.-em przemawiały jego dwie ostatnie płyty, które potrafiły poruszyć nawet takiego laika hip-hopu jak mnie. Krótko. Świetny klimat, w który, o dziwo, szybko się wciągnąłem. Publiczność wyglądała na zachwyconą. Nie mogłem popisać się znajomością tekstów, ale wokół mnie niemal wszyscy pięknie śpiewali kolejne numery. Właśnie. Teksty! To najjaśniejszy punkt tego występu. I powstał taki fajny flow pod namiotem. Szkoda tylko, że Ostry nie wystąpił z zespołem live. 

Pod koniec występu O.S.T.R-a zauważalny był odpływ osób, które zmierzały pod Main Stage na Taco Hemingwaya. Ruszyłem z tą falą, ale cel miałem inny. Niemoc

Na tyłach namiotu zastałem Edytę i Zuzę (pozdrawiam!), chwilę im potowarzyszyłem, ale nie potrafiłem jednak obserwować ich koncertu tak spokojnie.  Raz, iż było chłodno. Dwa - trio z Zielonej Góry grało znakomicie! Szybko pojawiłem się pod sceną i to był znakomita decyzja! Niemoc stawia na wyłącznie instrumentalny podryw publiczności. Dla mnie to była nieco taka randka w ciemno, gdyż tylko pobieżnie zapoznałem się z ich twórczością. Na żywo porwali mnie do tańca w rytm swoich elektroniczno-gitarowych kompozycji. Naprawdę fajni chłopcy, bardzo sympatyczni. Sprawdźcie ich muzę koniecznie, gdyż wróżę im dobrą przyszłość. Satysfakcjonująca randka.




Postanowiłem pozostać pod sceną i wraz z dziewczynami oczekiwaliśmy na moment, kiedy na scenie pojawi się... 

 

Benjamin Booker


I znów zostałem natychmiast porwany do tańca! Tym razem jednak w rytm gęstego, amerykańskiego, garażowego blues-rocka. W twórczości Benjamina czuć troszeczkę posmak twórczości dawnych legend tego gatunku, bardzo przypomina mi twórczość Chuck Berry'ego. Szukając współczesnych inspiracji, można jego miłość do bluesa porównać z muzycznymi uczuciami Jack White'a, choć na pewno nie jest tak innowacyjny. Swego czasu zresztą Booker występował jako support na trasie White'a, a jego drugi album "Witness", który promował na Open'erze, powstał w wytwórni Third Man Records. Lepszej rekomendacji nie potrzeba. Chłopak ma we krwi bluesa. Bluesowe riffy i brudne brzmienie gitar - to był miód dla moich uszu. Booker swobodnie czuł się na scenie. Potrafił nonszalancko odpalić papierosa, zatracić się tańcem w swojej muzie, odśpiewać zwrotkę, po czym znów złapać za gitarę i popisać się kolejną solówką. Wyobraźnią można było przenieść się w czasie do niewielkiego południowego amerykańskiego pubu, gdzie na scenie rodził się rock'n'roll. Artysta wprowadził cały namiot w taki "vinylowy" klimat. W dodatku Booker posiada świetny, charakterystyczny wokal. Wszystko się ze sobą zgadzało. Setlista to mieszanka utworów z obu albumów. Trudno wyróżnić mi jakiś konkretny wykon. Na pewno świetne wejście z utworem Right On You, a potem to już każdy wprawiał mnie w dobry nastrój i pobudzał do zabawy. Moja dusza była niemal w euforii. Naprawdę tego dnia czułem się rewelacyjnie. Szkoda, że nie mogłem zostać do końca tego występu (a Benjamin po koncercie wyszedł nawet do publiczności). Z trudem opuszczałem Alter Stage (dopadł mnie syndrom: "jeszcze jeden utwór"), ale zbliżał się czas występu ostatniego headlinera (bądź jak kto uważa - co-headlinera)...


  



The xx

Wyczekiwałem tego koncertu z niecierpliwością, ale również ze sporymi obawami. Czy poradzą sobie w roli headlinera, czy magia ich delikatnej muzyki gdzieś nie uleci w powietrze, czy będę tak zachwycony jak kilka miesięcy wcześniej w Poznaniu?  Poprzednie spotkanie będę lepiej wspominał, gdyż dla mnie The xx najlepiej będą sprawdzać się w zamkniętych przestrzeniach, ale muszę przyznać, że całkiem nieźle udźwignęli na swoich barkach ciężar występu na Main Stage. Co mi się podobało? Po pierwsze - scenografia, rewelacyjna, klimatyczna gra świateł oraz zachwycające lasery, które pojawiły się w drugiej części występu. W takiej otoczce Romy, Olivier i Jamie wyglądali na scenie wspaniale. Po drugie - dynamika koncertu. Dla fanów początku kariery The xx może to być wada, ale dla mnie więcej elementów elektronicznych i tanecznych działało na korzyść odbioru tego, podkreślmy następne słowo, festiwalowego koncertu. Wyraźnie słychać wpływy solowej twórczości Jamiego. Nowy album "I See You" również odcisnął swoje piętno na tym występie. Po trzecie -  setlista. Względem tej z Poznania została nieco inaczej ułożona, dzięki czemu nie miałem uczucia "déjá vu". Nieco mocniejszy początek, gdyż na pierwszy ogień zagrali klimatyczny, popularny utwór Intro. Słuszną euforię wywołał utwór Crystalised. Poprzednio pojawili się u nas przed wydaniem trzeciego krążka, stąd też nowe utwory zostały tym razem zdecydowanie cieplej przyjęte, co pokazało wykonanie świetnego kawałka Say Something Loving. Powrót do pierwszej płyty z przyjemnym kawałkiem Islands i pierwszy z trzech przedstawicieli "Coexist" - Chained, którego w Poznaniu nie słyszeliśmy.  Kolejny fragment to aż trzy nowe utwory. Dangerous, którego obecność mnie bardzo ucieszyła. To potężny utwór i na Open'erze ukazał w pełni swój koncertowy potencjał. Kolejne dwa utwory nieco ostudziły emocje: urocze I Dare You i przepiękne Performance wykonywane solowo przez Romy. To był jeden z tych najpiękniejszy i najdelikatniejszych momentów tego koncertu. Dalej uwielbiane przeze mnie Infinity, które na żywo zawsze buduje niesamowite napięcie. W miejsce A Violent Noise chyba wolałbym kawałek Replica. Obowiązkowo pojawił się zawsze świetny utwór VCR. Fiction to z kolei popis Oliviera. Shelter, którego piękno zostało podkreślone magicznymi laserami, co jak zawsze wzbudziło powszechny zachwyt. Czas już na finał, bardzo podobny do tego z Poznania. Z solowej twórczości Jamiego pojawiło się oczywiście Loud Places, które nikogo nie pozostawiło chyba obojętnego. Na scenie zrobiło się kolorowo, a pod nią fani wpadli w taneczny, relaksacyjny trans. Pozytywne emocje zostały podtrzymane przez równie taneczne On Hold. Po tym utworze z ust Romy padło piękne pożegnani, a potem zaśpiewała z chóralną pomocą publiczności cudownie błogie Angels. Magia! Końcówka była świetna, choć ja z trwogą obserwowałem jak technik niesamowicie walczył o to, aby zacinający deszcz nie zalał sprzętu Jamie'go. Ten zaś zachował do końca zimną krew i z profesorską dokładnością grał do końca. Szacunek. Powtórzę podsumowanie z relacji poprzedniego ich występu: Koncerty The xx to piękne emocje. Muszę jednak wyszczególnić dwie wady. Za bardzo były podkręcone basy, choć (jeszcze) do przeżycia. I niestety czas występu. 16 utworów. Łącznie tylko godzina i dziesięć minut. Co więcej, mam wrażenie, że tak krótki występ nie był spowodowany warunkami atmosferycznymi. Ot, na tyle był zaplanowany. Z drugiej strony pozwoliło to nie spóźnić się nam na kolejny występ w Alter Stage. A na scenie pojawić się miał...







Kevin Morby 

Wybór był prosty. Fani bardziej tanecznych klimatów mogli wybrać w tym czasie Tent Stage, gdzie prezentowała się Dua Lipa - wschodząca gwiazda popu. Fanów bardziej alternatywnych brzmień zadowolić miał Kevin Morby? Zadowolił? Mnie tak. Może to kwestia mojego samopoczucia, ale ponownie w pełni oddałem się pod władanie gitar. Muzyka Morby'ego to takie połączanie Mac De Marco i Kurt Vile'a, czyli artystów, którzy występowali w poprzednich latach na Open'erze. Widać pewną konsekwencję w zapraszaniu określonych alternatywnych postaci sceny muzycznej. Choć trzeba też zauważyć, że w tym roku Alter jakby nieco był słabiej obsadzony. Poprzednie dni pod względem line-upu wyglądały na tej scenie nie najlepiej. Na szczęście ostatni dzień wynagradzał pewne braki i działo się tu dużo dobrego. Nie inaczej było w przypadku koncertu amerykańskiego singer-songwritera. Koncert rozpoczął się rozbudowaną, niemal 7-minutową kompozycją City Music. Ten utwór pokazał czego możemy się spodziewać po tym koncercie. Wolniejsze, rozwlekłe fragmenty przeplatały się z zaskakującymi przyspieszeniami tempa. Były więc okazje do "odlotu" oraz momenty w których nóżka ochoczo podrygiwała. Koncert zagrany z wielką lekkością, która pod sceną udzielała się również publiczności.  Kevin pozostawił więc miłe wspomnienia. Ponownie trudno było mi rozstawać się z tą sceną, ale już muzyczna ekipa czekała na nas, by po raz ostatni razem bawić się podczas koncertu...





Lorde


Nadzieja alternatywnego popu, "namaszczona" przez samego Davida Bowie, 21-letnia Nowozelandka - Lorde.  Jej przypadł w tym roku zaszczyt zamykania głównej sceny. To pierwsza wizyta w naszym kraju tej utalentowanej dziewczyny, tuż po wydaniu swojej drugiej, niezwykle wysoko ocenianej płyty "Melodrama". Pojawiła się więc u nas w idealnym momencie. Niestety, ja już przed rozpoczęciem koncertu, zmierzając w stronę sceny, poczułem ogromny zawód. Artystka nie przywiozła ze sobą niezwykłej scenicznej scenografii, którą zaprezentowała na Coachelii i Glastonbury. Cóż, wiadomo, że Open'er to jeszcze nie ten poziom, ale jednak te uczucie lekkiego żalu pozostało we mnie do końca jej występu. W zamian właściwie otrzymaliśmy one-woman show. Lorde zapewne na wielu zrobiła piorunujące wejście w dość skąpym, koronkowym stroju jak na panujące warunki, a rozpadało się niemiłosiernie. Niepodzielnie rządziła na scenie, choć sama na niej nie stała. Towarzyszył jej zespół, ale niestety muzycy byli dosłownie i w przenośni tłem dla poczynań Lorde. Brakowało strasznie żywych chórków. Te były odtwarzane z taśmy, co raczej sprawiało słabe wrażenie. Scenografia ograniczyła się do wyświetlania prostych, symbolicznych obrazów na tle wielkiego telebimu umiejscowionego w centralnej części sceny. Może nie było to efektowne, ale kolorystycznie dość dobrze podkreślało kolejne piosenki. Gdyby tylko jednak tak przywiozła ze sobą... Okej, Sylwester, opanuj się. No ale miejmy za sobą te wszystkie wady. Przesadzony bas! To dla mnie taka pierwsza sytuacja w historii Podróży Muzycznych, że aż musiałem zatykać sobie uszy. A przecież nie staliśmy nawet pod sceną! Ktoś tu zdecydowanie za wysoko poustawiał tego dnia kontrolki (podobno podczas koncertu Taco też było w tym względzie tragicznie). Lorde przez cały koncert starała sprawiać wrażenie koleżanki z sąsiedztwa. Cóż, radzę popytać wujka Dave'a jak to się robi. Nie potrafiłem uwierzyć w jej "szczere" zapewnia o miłości do naszego kraju. Wszystko wydawało mi się za bardzo teatralne. I tu nie chodzi tylko o to, iż pomyliła Gdynię z Gdańskiem. Doceniam jednak jej starania. Może też źle ją oceniam. Może po prostu ma taki naturalny charakter. Najwięksi fani i tak byli wniebowzięci. szczególnie w momencie kiedy Lorde w przedostatnim kawałku Team zeszła ze sceny i podbiegła do barierek, przy okazji otrzymała tradycyjny, festiwalowy wianek, który z radością od razu założyła. Jak na razie to z tej relacji wyłania się chyba nieco rozpaczliwy obraz tego koncertu. Nie, aż tak źle nie było. Muzycznie Lorde radzi sobie naprawdę sprawnie, posiada bardzo fajny głos. Podobał mi się początek koncertu. Z taśm puszczono klasyczne Running Up The Hill, a po wejściu Lorde usłyszeliśmy Tennis Court oraz świetne Magnets, czyli kawałek Disclosure, w którym wokalnie się udzieliła. Środkowa część dla mnie bez większej historii. Przewagę dla mnie miały utwory z "Melodramy" niż "Pure Heroine": Homemade Dynamite, Sober i piękne wykonanie spokojnego Liability. Przy tej ostatniej piosence światła na Mainie zgasły, Lorde usiadła na skraju sceny, chwilę przemawiała, potem odśpiewała utwór, a publiczność stworzyła odpowiednią atmosferę zapalając zapalniczki, tudzież latarki w smartfonach. Końcówka już naprawdę przyzwoita. Pojawiło się więcej energii w takich utworach jak Supercut czy Perfect Places (znów kłania się "Melodrama"). Nie zabrakło oczywiście jej największego hitu - Royals. Do dziś troszeczkę nie rozumiem fenomenu tego utworu. Prawdziwie jednak szaleństwo zapanowało na Green Light. Nastąpiło coś w rodzaju: "pieprzyć tę pogodę, złe nastroje, ostatni utwór tego festiwalu - bawmy się!". Taneczny Green Light naprawdę porwał niemalże wszystkich, w tym również całą naszą ekipą! Ostatnie festiwalowe, radosne wyskoki! Co do całości mam więc mieszane uczucia, ale nie da się ukryć, iż Lorde to młoda dziewczyna z niebywale ogromnym potencjałem! Uszlachetnia muzykę pop. I to na  tyle Moi Drodzy... A nie, nie! No jakże tak kończyć bez...  



 

After Party


Pogoda nie rozpieszczała. Niemniej udało nam się zebrać małą i wesołą ekipę! Tradycyjnie punkt zbioru ustalony był przy znaczku Media obok strefy VIP. Towarzyszyli mi nierozłącznie Edyta i ctrl pattt! Pojawiła się niezawodna Justyna, a znienacka zaskoczyła swoją obecnością Kaja! Był i Maciej, ale zmęczenie chyba go dość szybko pokonało ;) Ratunkiem przed tą pogodą okazała się dla nas Strefa Żywca! A tam... No. Wszystkiego nie będę zdradzał :D Wspaniałe muzyczne rozmowy trwały w najlepsze do białego rana! A gdy się rozchmurzyło, wbiliśmy jeszcze pod kontenerową scenę Red Bulla. Nasze ostatnie tańce. I ten moment, kiedy DJ jako finałowy utwór, w hołdzie dla nieodżałowanego Zbigniewa Wodeckiego, puszcza Pszczółkę Maję. Jakiż klimat wtedy powstał! Jedna z najpiękniejszych chwil tego całego weekendu! A potem już czas na ostatnie foty i pożegnania. Pożegnania jednak z nutą optymizmu, iż za rok być  może ponownie zobaczymy się na Babich Dołach. Dzięki za te niezapomniane wspólne chwile w tych ostatnich festiwalowych godzinach! 

I podziękowania dla Wszystkich Podróżujących, dla naszej ekipy z pola namiotowego, dla osób z ekipy ctrl pattt, a także dla wszystkich tych, których choćby tylko przez chwilę gdzieś spotkałem, a czytają tę relację! Nie wymieniam Was z imienia i nazwiska, ale bądźcie pewni, że o każdym z Was pamiętam! Bez Was ten Open'er nie byłby tak wspaniały! Było mi niezmiernie miło wszystkich poznać, bądź spotkać ponownie! Wspólnie tworzymy Najlepszą Ekipę Muzyczną w naszym kraju! Podróżujmy Muzycznie Razem! Do zobaczenia! 

I  na deser - ostatnie foty autorstwa niezawodnego Patryka z ctrl pattt! Piąteczka!









PM


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.