Wspomnienia koncertowe cz. 5 - COLDPLAY

/
0 Comments

  19 września 2012, Stadion Narodowy 

Bez zbędnego owijania w bawełnę powiem, że był to najlepszy koncert w jakim do tej pory uczestniczyłem. Niesamowity wieczór, który na zawsze utkwi mi w pamięci. Aż strach pomyśleć, że wyjazd na drugi w Polsce koncert Coldplay stanął w ostatniej chwili pod znakiem zapytania, a bilet na strefę Golden Circle, kupiony 9 miesięcy wcześniej, o mało nie wylądował w koszu. A wszystko to przez fakt, iż dwa dni wcześniej znalazłem zatrudnienie, a jak wiadomo, nowy pracownik nie ma od razi do dyspozycji urlopu. Na całe szczęście kierownik zrozumiał moją sytuację i wyjazd stał się faktem. Niestety, po raz pierwszy na koncert udawałem się sam, co oczywiście nie jest komfortowe, ale tego koncertu nie mogłem przegapić. Kto miał zamiar, a się nie pojawił, może naprawdę żałować.

Początkowo ten wrześniowy dzień nie zapowiadał się ciekawie ze względu na kiepsko zapowiadającą się pogodę. Niemniej wyruszyłem z nadzieję, że dach w razie załamania pogody zostanie zamknięty. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą przeciwdeszczowy płaszcz, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Najpierw jednak trudne dwie godziny czekania w kolejce przed bramami stadionu. Co mnie najbardziej tam zdziwiło to fakt, że pierwsze około 400 osób było numerowanych na rękach przez (piękną) panią z obsługi. Choć początkowo wydawało się to dziwnym pomysłem, potem doceniłem zaletę tego systemu, gdyż pierwsze osoby mogły spokojnie opuścić kolejkę "w razie potrzeby" i mogły następnie spokojnie wrócić na swoje miejsce. Sam znalazłem się drugiej setce oczekujących na otwarcie bram. Gdy w końcu zostałem sprawdzony przez ochronę i dostałem własnego Xylobanda (cudeńko) żwawym krokiem ruszyłem ku płycie stadionu. Ba, nawet uległem presji innych osób i wnet szaleńczo pobiegłem, by zająć jak najbardziej korzystne miejsce. I udało się to w 100%. Lokalizacja przed samym wybiegiem przy barierkach - świetna sprawa. I tu zaczyna się najbardziej "dramatyczny" moment dnia: zaczyna padać. Oczywiście mogłem się schować w tunelach stadionu, jednak chęć utrzymania wspaniałego miejsca była silniejsza, tak więc założyłem zielony płaszcz i praktycznie w całkowitym bezruchu stałem sobie dwie godziny. O ile ja jeszcze miałem solidną kapotę to, np. jakaś para wykombinowała sobie czarne worki od śmieci i stworzyła z nich prowizoryczne okrycia ;) Ludzie ratowali się jak mogli, a dach nawet nie drgnął (ale oczywiście było to podyktowane wolą zespołu). Ogólnie bardzo miła grupka osób z Wielkopolski obok mnie się umiejscowiła. I właśnie za to lubię koncertowe wyjazdy, gdyż można (na krótko, ale jednak) poznać miłe i ciekawe osoby. Na uwagę zasługuje też sama scena złożona z 5 ogromnych telebimów, bez zadaszenia, z mnóstwem świateł - ekstra. Pogoda zlitowała się jednak nad nami tuż przed pierwszym supportem w wykonaniu Charli XCX. Cóż, jej koncert to zupełnie nie moje klimaty, jedyne co zapamiętam z tego występu to wręcz szamańskie, ekspresyjne ruchy wokalistki. Następnie na scenie pojawiła Marina And The Diamonds. Było już zdecydowanie lepiej, sama Marina posiada niezwykle czysty, piękny wokal. Drzemie w niej duży potencjał. W końcu jednak na scenie pojawia się ekipa koncertowa i rozpoczęły się ostatnie przygotowania do koncertu Coldplay. Atmosfera coraz bardziej gęstniała, sam wyrzuciłem swój plecak za barierki, zdjąłem bluzę by ukazać coldpaly'ową koszulkę. Na wybiegu co 5 minut pojawiał się techniczny, który kręcił się w kółko. Za każdym razem dostawał owację - to jest właśnie siła polskiej publiczności. Uff, to przejdźmy do konkretów!



Światła na Stadionie Narodowym gasną, a z głośników rozbrzmiewa słynny motyw z "Powrotu do przeszłości" I nagle cały stadion stał się "kolorowym rajem". W powietrze wędrują fajerwerki, lasery, a przede wszystkim świecą Xylobandy. Uwierzcie mi, widok 40 tysięcy osób z świecącymi opaskami po prostu powoduje opad szczęki i emocjonalnie człowieka wgniata.  Gdy tylko się obróciłem, złapałem się za głowę i wykrztusiłem tylko "ja pie*****". Chris Martin i spółka rozpoczęli koncert oczywiście od radosnego Hurts Like Heaven, a stadion eksplodował radością fanów. Takiej atmosfery jaką wytworzył Coldplay, niejeden zespół by pozazdrościł. Istniała pewna obawa, czy aby te wszystkie efekty nie przyćmią strony muzycznej i widowisko nie stanie się jarmarkiem efektów wizualnych, ale tak się nie stało! W dużej mierze to też zasługa Chrisa, który słynie z niesamowitego kontaktu z publicznością i w Warszawie to potwierdził z nawiązką. Przy In My Place frontman co chwilę wbiegał na wybieg. W momencie refrenu stadion przykrył deszcz niezliczonej ilości kolorowego konfetti. To jest nawet nie do opisania jakie emocje wtedy panowały, a to zaledwie początek. Po tym utworze Chris podziękował za niesamowite przyjęcie i obiecał, że będzie to najlepszy koncert w ich trasie koncertowej i stwierdził, że jest szczęśliwy, że gra dla najlepszej publiczności na świecie. Fani oszaleli.       



Następnie zespół zagrał żywiołowe Major Minus i epatujące radością Lovers in Japan (wersja remixowa). Szczególnie ten drugi utwór zapadł w pamięć, gdyż na całej płycie pojawiły się ogromne świecące balony. Było cudnie. Nie mogło zabraknąć najpiękniejszej ballady Coldplay, czyli The Scientist, która została genialnie odśpiewana przez fanów, co podkreślają słowa Chrisa w końcówce: "YOU'VE BEEN FUCKIN' AMAZING! WHAT AN AMAZING AUDIENCE, FUCK ME!

Dalej Yellow - najpierw pierwsza zwrotka śpiewana przy akompaniamencie samego fortepianu, by potem Martin złapał gitarę akustyczną i wykrzyczał żywiołowo: "One, two, three!!!" i zaczyna się zabawa! Co więcej, fani przy tej piosence przygotowali własne żółte balony i sami też przyczynili się do uświetnienia koncertu. Chris skomentował: "I love the balloons, I love the balloons!"     


 

Czas na dwa bardziej rockowe utwory - Viollet HillGod Put a Smile Upon Your Face. Szczególnie ten drugi był okazją do czystego szaleństwa, także dla zespołu - fantastyczny popis gitarowej solówki na wybiegu dał Buckland, a w samym finale, w  powietrze gitara pofrunęła gitara Martina. Po tym utworze tylko łapałem się za głowę i po cichu szeptałem: "co za wariat"  



 

 

Drugą część koncertu cały zespół wykonał na wybiegu i umieszczonej tam małej scenie, tak więc miałem to szczęście, że mogłem ich podziwiać z naprawdę bliska. Najpierw kontrowersyjne Princess of China, które jednak na żywo wypadło dobrze. Rihanna osobiści się nie pojawiła, ale była widoczna na telebimach. Następnie zespół  troszkę zwolnił i zaprezentował refleksyjne Up In Flames (jakoś do tej piosenki nie mogę się przekonać) oraz Warning Sign.




I w końcu trzecia część tego show, złożona z top of the top. Najpierw pozytywnie nastrajające Don't Let Break Your Heart okraszone bardzo kolorową oprawą świetlną, a w różnych miejscach na stadionie pojawiły kolorowe dmuchane figury, np. w kształcie motyli. Wszystko utrzymane w stylistyce koncertu. Następnie wybrzmiał wyczekiwany hit - Viva La Vida. Szczerze to już brak mi słów jak to opisać. 40 tysięcy osób śpiewających motyw  "ooo ooo ooo" robi piorunujące wrażenie. Chris aż padł na wybiegu (chłopak musiał odpocząć, bo to ile energii wkłada w koncert jest niebywałe) W końcu wstał i stadion rozświetlił się przy Charlie Brown - naprawdę można było się poczuć jak w teledysku. Fantastyczny kawałek. Na zakończenie tej części - popularne Paradise, które ewidentnie jest numerem stworzonym pod koncerty. Martin podgrzewał jeszcze atmosferę wołając "I dont wanna stop, I dont wanna leave Warsaw!" Facet zna się na rzeczy.  




 


W końcu nastąpiła chwila przerwy, by zespół, przy śpiewającym tłumie Viva la Vida, przeniósł się w głąb płyty na trzecią małą sceną. To miły ukłon dla osób siedzących i stojących dalej. Tam wykonali dwa kawałki. Najpierw Us Against The World, przy którym publiczność fantastycznie klaskała, co umożliwiło Martinowi zaśpiewać a capello. Dalej wykonali wielki przebój Speed of Sound w wersji akustycznej. Brzmiało to rewelacyjnie.    





Przyszła pora na mocny finał. Najpierw Clocks, potem Fix You (szaleństwom frontmana nie było końca), by na koniec przy radosnym Every Teadrop Is Waterfall cały stadion zamienił się w kolorowy raj świateł po raz ostatni. Nie, to nie było smutne pożegnanie. Każdy z uśmiechem na twarzy szalał, Chrisowi aż brakowało tchu. Najpiękniejszy był moment, gdy na wybiegu podskakiwał z polską flagą, a stadion rozbłyskiwał feerią barw fajerwerków. Co za finał! Na sam koniec doszło jeszcze do wymownego pocałowania przez Chrisa sceny i przeżegnania się. Widać po nim było niesamowite zmęczenie i radość, która przelała się na publiczność, długo jeszcze śpiewającą po zejściu zespołu "ooo ooo ooo" z Viva la Vida.

  

Cały zespół zasługuje na pełen szacunek za to gigantyczne show. Przy tym zawiesili moją poprzeczką oczekiwań dla innych formacji bardzo wysoko. Pomysł z Xylobandami na pewno przejdzie do historii muzycznych koncertów, a mi utkwi baardzo długo w pamięci. Wracając z tłumem ludzi mostem Poniatowskiego wyczuwało się taką lekkość, zadowolenie i spełnienie marzeń. Dość powiedzieć, że cały następny tydzień jeszcze żyłem tym koncertem. Jeśli Coldplay powróci do nas, na pewno mnie tam nie zabraknie :) 

W internecie można wyszukać wiele komentarzy pod którymi mógłbym śmiało się podpisać:
   
"To byla magia, czułam się jak w jakiejś nieprawdopodobnej bajce. Gdzie się nie obejrzałam, tryliard migających kolorowych światełek, życzliwych spojrzeń i uśmiechów na twarzach ludzi którzy chłonęli chwilę. Nikt nam tego nie odbierze i dziękuję wszystkim którzy byli."

"Minął tydzień... A do mnie nadal nie dociera czy to się wydarzyło naprawdę, to było jak jakiś piękny sen... Koncert Coldplay to były najpiękniejsze chwile w moim życiu... Coś o czym tak bardzo marzyłam... Kocham ich normalnie!"  

Jako bonus - kilka fotek z koncertu: 













 

PM


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.